27 listopada 2014

Czekoladowe babeczki tiramisu.

Fajnie jest czasem coś dostać w prezencie. A jeszcze fajniej jest, kiedy ten prezent nie znalazł się w naszych rękach z jakiejś okazji, np. urodzin, czy imienin, tylko tak po prostu, bo ktoś uznał, że jestem dość ciekawą blogerką, z dość ciekawym blogiem i warto podarować mi bez okazji czekoladowy prezent, po to, żeby ten listopad był słodszy i bardziej przystępny. Taką niespodziankę zrobiła mi marka Lindt - bardzo dziękuję.

A kiedy otrzymuje się od kogoś prezent, warto odwdzięczyć się tym samym. I choć mój prezent nie jest "materialny", a "wirtualny" i nie można go dotknąć, ani spróbować, tylko zobaczyć, to myślę, że mimo to widać, że jest zrobiony z sercem - a podobno te zrobione z sercem cieszą najbardziej :)

Przejdźmy zatem do tego co ma cieszyć i cieszy. Jedna z czekolad z linii Creation zainspirowała mnie do tego stopnia, że postanowiłam nie tylko po prostu zjeść ją "do kawy", ale też wykorzystać w słodkim wypieku i tak czekolada o smaku tiramisu okazała się być świetnym dodatkiem do babeczek o tej samej nazwie :)

Nie ukrywam, że z dwóch słynnych, włoskich deserów bardziej upodobałam sobie panna cottę i jest ona moim niekwestionowanym numero uno, jednak ostatnie jesienno - zimowe dni bardziej skłaniały mnie ku połączeniom smakowym tiramisu i to nie takiego zwykłego, ale czekoladowego, dla jeszcze większego ich ubogacenia. Koniec końców stanęło na czekoladowych babeczkach z nutą kawową i odrobiną amaretto oraz przede wszystkim z pysznym kremem mascarpone, który był ich zwieńczeniem. Powstało czekoladowe tiramisu "babeczkowe", na 2 - 3 kęsy, czyli klasyk w miniaturze :) Równie efektowne i pyszne oraz równie proste.

Może też kogoś nimi ucieszycie? :)


Składniki (8 sztuk):

Babeczki:
  • 100 g czekolady (użyłam 50 g czekolady 70% i 50 g o smaku tiramisu Lindt Creation)
  • 1 czubata łyżeczka kawy rozpuszczalnej
  • 2 małe jajka
  • 90 g cukru
  • 2,5 łyżki wody
  • 70 g masła
  • 30 g mąki pszennej
  • 10 g budyniu czekoladowego
  • 1/3 łyżeczki proszku do pieczenia 
+ do nasączenia: 1/2 filiżanki mocnej kawy, odrobina amaretto
 
60 g cukru wsypujemy do rondelka, dodajemy wodę i podgrzewamy na małym ogniu do powstania dość gęstego syropu. Dodajemy masło, rozpuszczamy w syropie, dalej podgrzewając. Na końcu dodajemy połamane w kostki czekolady i kawę, rozpuszczamy do powstania gładkiej masy. Zdejmujemy z ognia. Lekko studzimy.
Jajka ubijamy z pozostałym cukrem. Dodajemy wcześniej przygotowaną masę do masy jajecznej. Następnie dodajemy mąkę, budyń i proszek do pieczenia. Całość mieszamy. Foremkę do muffinek wypełniamy papilotkami. Rozlewamy ciasto. Babeczki pieczemy ok. 30 minut w temperaturze 180 stopni (do suchego patyczka). Studzimy na kratce. Przestudzone babeczki nasączamy kawą z dodatkiem amaretto. Przygotowujemy krem.

Krem:
  • 100 ml śmietany kremówki
  • 70 g serka mascarpone
  • 1 łyżeczka cukru
+ kakao do oprószenia

Śmietanę ubijamy na sztywno z cukrem pudrem, stopniowo dodajemy  serek mascarpone. Przekładamy krem do rękawa z tylką w kształcie gwiazdki i dekorujemy babeczki. Przed podaniem oprószamy kakao.

Smacznego! :)

24 listopada 2014

Migawki z Poznania i relacja ze słodkich warsztatów z Janem Niezbędnym.

Tak jak pisałam Wam przy okazji wpisu z rogalami marcińskimi, w końcu miałam okazję wybrać się do ich stolicy, czyli Poznania. Moja wizyta jednak nie była nastawiona wyłącznie na posmakowanie tych słynnych słodkości w miejscu ich powstawania, ale przede wszystkim na udział w wygranych warsztatach z Janem Niezbędnym. Traf chciał, że trafiłam tam akurat w weekend poprzedzający święto rogala, tj. 11 listopada i z wielu mijanych miejsc uśmiechały się do nas szeroko, kusząc swoim wyglądem, ale po kolei :)


Nasza wizyta była bardzo krótka, trwała zaledwie 24 godziny, w tym czasie można było poznać Poznań jedynie "w pigułce". Zatrzymaliśmy się na słynnych Jeżycach (cóż to za przyjemność choć przez chwilę poczuć się jak jedna z bohaterek "Jeżycjady", pokonując te same ulice dzielnicy i podziwiając te same, piękne kamienice!), a na obiadokolację wybraliśmy się do PyraBaru, na pyry, no bo cóż innego smakować będąc w stolicy "Pyrlandii"!? :) Cudem udało nam się trafić na wolny stolik (chyba na nas czekał :)), bo w lokalu, podczas naszej wizyty nie widzieliśmy żeby stolik był wolny przez dłużej niż 3 minuty!


Po przejrzeniu karty postanowiliśmy sprawdzić jak robi się w PyraBarze placki ziemniaczane i nie zawiedliśmy się. Po pierwsze zaskoczyła nas ilość dania, po drugie jego sytość, a po trzecie fakt, że dostaliśmy to wszystko za niedużą sumę. Zresztą sami zobaczcie:


Jeśli zamierzacie odwiedzić Poznań to mogę jak najbardziej polecić to miejsce :)


Podczas ekspresowego zwiedzania nie mogliśmy nie zobaczyć Starego Rynku i choć nie dane nam było podziwiać koziołków, to i tak miło będziemy wspominać widok pięknych, kolorowych kamienic oraz okazałego ratusza.


Poznańska wizyta nie mogła obyć się oczywiście bez rogali, jednak po sytym, ziemniaczanym posiłku musieliśmy pozostawić sobie przyjemność ich spróbowania dopiero na śniadanie :)


A po śniadaniu, w drogę, na warsztaty z Janem Niezbędnym, czyli przechodzimy do drugiej części mojej wizyty! :)


Słodkie, świąteczne warsztaty odbyły się w poznańskiej akademii Spot To Eat, przeprowadziła je dla nas przesympatyczna Kasia , którą możecie znać z bloga W Krainie Smaku.


Razem z pozostałymi uczestniczkami miałyśmy możliwość wybrania świątecznych słodkości, które chcemy wypróbować, do wyboru był m.in. keks, piernikowe cookies, a ja wraz z Anitą z Nerd's Kitchen, z którą miałam przyjemność współpracować wybrałyśmy piernikowe trufle oraz świąteczne ciasto z mikrofali, które zrobiło niesamowitą furorę na warsztatach (niebawem podzielę się z Wami przepisem na to świetne ciacho :)). Jako że przepisy mogłyśmy dowolnie modyfikować, trufle postanowiłyśmy wzbogacić o suszoną żurawinę, a ciasto z mikrofali o mieszankę orzechów (laskowych, włoskich, a także migdałów). Obie propozycje spodobały mi się na tyle, że na pewno odtworzę je w domu :)


Po wykonaniu i udekorowaniu naszych smakołyków, miały one profesjonalne sesje fotograficzne, a na koniec mogłyśmy zapakować swoje słodkości - pomogła nam w tym Ada, którą z kolei możecie znać z bloga W kuchni Karmel-itki :) Uwierzycie, że moje trufelki są zapakowane w torebkę do pieczenia od Jana Niezbędnego? :)  Okazuje się, że świetnie nadają się nie tylko do pieczenia mięs ;)


Będę wspominać bardzo miło to spotkanie, warto było pokonać prawie 300 km, żeby poznać nowe smaki, a także blogerki znane wyłącznie z ekranu komputera :) Bardzo dziękuję Kasi za przeprowadzenie inspirujących warsztatów oraz marce Jan Niezbędny za możliwość uczestnictwa w tym wydarzeniu :)

Fotografie: Marek Bielski oraz ja i moja druga połówka :)

21 listopada 2014

Czekoladowo - orzechowy torcik bezowy.

Na koniec tygodnia mam dla Was coś wyjątkowego - czekoladowo - orzechowy torcik bezowy, który spokojnie można byłoby nazwać też bezowym torcikiem na jesień. Bezy kojarzą się nam głównie z latem, świeżymi owocami i lekką, kremową śmietaną. A przecież jesień ze swoimi dobrociami też zasługuje na to żeby mieć swój własny tort bezowy, prawda? :) Czekolada i orzechy też chcą mieć swoje 5 minut  i zawędrowały do mojego tortu.

Pomyślicie pewnie, że beza, w dodatku czekoladowa, z dodatkiem kremu mascarpone i orzechów będzie bardzo, bardzo słodka i po zjedzeniu kawałka zemdli Was od nadmiaru cukru - otóż muszę Was zaskoczyć i wyprowadzić z błędu - całość składa się oczywiście na słodki deser (bo co to za deser, który nie jest słodki.. ;)) o przyjemnym smaku, ale nie powodujący efektu "przesłodzenia" ze względu na obecność gorzkiej czekolady. Jest ona tu składnikiem "przełamującym" tradycyjną słodycz bezy. Dajcie wiarę, że ten torcik był najmniej słodkim bezowym wypiekiem, jaki miałam okazję zrobić, poważnie ;)

Warto go zrobić, bo świetnie smakuje to po pierwsze, a po drugie patrząc na niego szarość za oknem odchodzi na drugi plan, listopad robi się jakby cieplejszy, a o kaloriach kompletnie się nie myśli, jest słodko i błogo, jesiennie, ale jesiennie w bardzo pozytywny sposób :)

Może to maleństwo ubogaci Wasz weekend? Albo zrobicie je dla kogoś w prezencie urodzinowym lub imieninowym? :) Myślę, że choć nazwałam go torcikiem jesiennym świetnie wkomponowałby się także w świąteczny stół, bo przecież czasem może być trochę mniej tradycyjnie ;)

Słodkiego weekendu! :)


Składniki (torcik o śr. ok. 15 cm):

Czekoladowe blaty bezowe:
  • 2 białka
  • 115 g cukru
  • 1 łyżeczka kakao
  • 10 g czekolady gorzkiej
  • odrobina soku z cytryny
Ubijamy białka na sztywną pianę, stopniowo dodajemy cukier, następnie kakao - delikatnie, aby piana nie opadła oraz startą czekoladę i odrobinę soku z cytryny. Blachę wykładamy papierem do pieczenia, rysujemy trzy okręgi o śr. ok. 12 cm. Każdy okręg wypełniamy przygotowaną bezą, tworząc trzy blaty. Pieczemy ok. 30 minut w temp. 160 stopni. Studzimy na kratce.

Krem orzechowy:
  • 150 ml śmietany kremówki
  • 125 g serka mascarpone
  • 1 łyżeczka masła orzechowego lub kremu orzechowego
  • 200 g prażonych orzechów laskowych (100 g posiekanych, 100 g w całości)
  • 30 g czekolady gorzkiej
Śmietankę ubijamy na sztywno, dodajemy stopniowo serek mascarpone, a następnie masło lub krem orzechowy i posiekane orzechy.
1/3 kremu wykładamy na pierwszy bezowy blat, układamy 1/3 orzechów i ścieramy 10 g czekolady. Analogicznie postępujemy z 2 i 3 blatem. Podajemy od razu.

Smacznego! :) 

19 listopada 2014

Tarta orzechowa.

Mogłabym nagrodzić tę tartę mianem ciasta listopada i wkleić jej zdjęcie w honorowym miejscu na blogu, żeby każdy ją zobaczył, a później jeszcze skusił się na upieczenie. Mogłabym nawet pokusić się o stwierdzenie, że to najlepsze ciasto tej jesieni, poważnie!

Dlaczego? Bo to nie jest taka zwyczajna tarta orzechowa, czyli kruchy placek, na to trochę orzechów i voila! To jest coś więcej, bo między tymi dwoma warstwami jest obłędny orzechowy krem! A całość wymyślił sam Tomasz Deker.

Skąd zatem mam przepis na to cudo? Poznałam go przed rokiem na warsztatach prowadzonych właśnie przez mistrza. Próbowałam tej tarty już wtedy, ale to był mały kawałek jedzony "w biegu", ale mimo to poczułam, że jeszcze się spotkamy. I nadszedł ten jakże piękny dzień, kiedy wyjęłam własną tartę orzechową z piekarnika.

Już podczas jej przygotowywania można nabrać apetytu, bo ciężko nie posmakować pięknie pachnącego kremu i przyprażonych orzechów. A pełnia szczęścia nastaje podczas smakowania całości: z jednej strony chciałoby się delektować nią jak najdłużej, a z drugiej ciężko się powstrzymać, żeby od razu nie zjeść połowy ciasta! :)

Jak w najprostszy sposób opisać ten smak? Jeśli bliskie są Wam takie orzechowe łakocie jak Ferro Rocher, czy batonik Kinder Bueno - to będzie zdecydowanie Wasz smak i na pewno upieczecie tę tartę nieraz! :)

P.S Przepis zawiera moje minimalne zmiany, w oryginale jest inny kruchy spód oraz większa ilość orzechów (uważam, że 300 gram wystarcza - i tak jest to dość kosztowne ciasto), zmiana jest także w dekoracji - ja polałam swoją tartę czekoladą, na warsztatach była posypana cukrem pudrem - sami zdecydujecie jaka wersja lepiej Wam odpowiada :)


Składniki (forma 25 cm):

Ciasto:
  • 1,5 szklanki mąki pszennej
  • 1/2 szklanki cukru pudru
  • 100 g masła
  • 2 żółtka
Z podanych składników szybko zagniatamy gładkie ciasto. Zawijamy w folię i wkładamy do lodówki na ok. 1 h (lub dłużej). Przygotowujemy masę orzechową.

Masa orzechowa:
  • 50 g masła
  • 300 ml śmietany kremówki 30%
  • 150 g cukru
  • 60 g mąki pszennej
  • 2 duże jajka
  • 150 g niezbyt mocno zmielonych orzechów (włoskich, laskowych)
Do rondelka wlewamy śmietanę, dodajemy masło i cukier, podgrzewamy. Gdy masło i cukier się rozpuszczą, dodajemy mąkę i energicznie mieszamy do powstania gładkiej, gęstej masy bez grudek. Zdejmujemy masę z ognia i zaczynamy miksować mikserem, dodając po jednym jajku. Na koniec dodajemy zmielone orzechy. Odstawiamy masę do lekkiego przestygnięcia. 

Warstwa orzechowa:
  • 150 g podprażonych na suchej patelni orzechów (włoskich, laskowych - w całości)
Prażymy orzechy na suchej patelni przez 2 - 3 minuty. Zdejmujemy z patelni, odkładamy.
Wyjmujemy ciasto z lodówki i rozwałkowujemy na placek o grubości ok. 0,5 cm, wylepiamy nim formę, nakłuwamy widelcem. Na ciasto wykładamy masę orzechową, a następnie podprażone orzechy. Całość zapiekamy przez ok. 40 minut w piekarniku nagrzanym do 180 stopni (jeśli brzegi ciasta będą zbyt mocno się rumienić, zmniejszamy do 160). Wyjmujemy, studzimy na kratce.
Wystudzoną tartę dekorujemy polewą czekoladową.

Polewa czekoladowa:
  • 50 g czekolady (gorzkiej lub mlecznej)
  • 1/2 łyżki masła
Czekoladę i masło rozpuszczamy w kąpieli wodnej. Cienkimi strużkami polewamy tartę.

Smacznego! :) 

17 listopada 2014

Kajzerki.

Dziś zapraszam Was na śniadanie. Z kajzerkami w roli głównej.

Nie ma chyba osoby, która nigdy nie spotkałaby się z tą nazwą. Kajzerki. Słowo wypowiadane przez setki, ba! pewnie nawet tysiące Polaków każdego dnia, bo to prawdopodobnie jedne z najpopularniejszych bułek, jakie możemy dziś kupić. Ale gdyby tak te kupne zastąpić domowymi, byłoby ciekawiej i smaczniej? Co Wy na to?

Po pierwsze zachęcę Was ich pochodzeniem, a właściwie pochodzeniem nazwy. Nie są to "jakieś tam", zwykłe bułki - to bułki cesarskie! Bo słowo "Kaiser" znaczy cesarz. Skąd właśnie taka nazwa? Otóż z Austrii, bo to stamtąd pochodzą - zostały stworzone przez tamtejszych piekarzy na cześć cesarza Franciszka Józefa. Zatem kiedy już wiecie, że są to bułki cesarskie, to po drugie: czy nie warto raz na jakiś czas poczuć się jak wielki Franciszek Józef? :) I choć on nie wypiekał bułek sam dla siebie, to my po prostu uznajmy, że jesteśmy nowocześni i "samowystarczalni", albo uczyńmy cesarzem kogoś nam bliskiego ;) Bo przecież czasem wystarczy mała bułeczka zrobiona z sercem, żeby osoba nią obdarowana poczuła się wyjątkowo :) Prawda? :)

Kiedy tak piszę te wielkie słowa "cesarz", "cesarskie", to myślę sobie, że stwierdzicie - to nie dla mnie, pewnie są bardzo trudne do zrobienia. Otóż nie! Jakiś czas temu znalazłam na blogu Łucji świetny, prosty przepis, z którym poradzić powinien sobie każdy, nawet osoba nie posiadająca większego doświadczenia w wypiekaniu pieczywa. I nie wymigujcie się brakiem czasu (choć wiem, że bywa z tym ciężko), ale zróbcie je choćby w weekend, niech pieczenie będzie formą relaksu i odstresowania, a zawsze kiedy one "rosną", możecie zrobić coś innego, np. nadrobić nieobejrzany program, czy serial (ewentualnie posprzątać mieszkanie, ale miało być o rzeczach przyjemnych ;)).

Dobrego tygodnia i niech znów na niebie pojawi się słońce! :)


Składniki (8 bułeczek):
  • 3 szklanki mąki
  • 3/4 szklanki letniej wody
  • 20 g świeżych drożdży
  • 1 1/2 łyżeczki cukru
  • 1 łyżeczka soli
  • 1 jajko
  • ok. 40 g masła
+ białko do posmarowania, mak lub sezam do posypania

Robimy rozczyn z drożdży, wody, łyżki mąki i łyżeczki cukru. Odstawiamy na ok. 15 minut, aż mieszanka "ruszy".
Mąkę łączymy z jajkiem i masłem, dodajemy sól i przygotowany rozczyn. Ciasto wyrabiamy aż będzie odstawać od ścianek miski. Od tego momentu wyrabiamy je  jeszcze przez 5 minut i zostawić żeby odpoczęło przez ok. 10 minut, następnie wyrabiamy  jeszcze przez ok. 5 minut. Ciasto powinno być sprężyste - o wyglądzie, konsystencji i lepkości plasteliny. Przekładamy ciasto do miski lekko posmarowanej oliwą i odstawiamy do wyrośnięcia na ok. 1h (lub do podwojenia objętości).
Wyrośnięte ciasto dzielimy na 8 równych części, z każdej formujemy kulkę, lekko spłaszczamy. Gotowe układamy na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia. Bułeczki smarujemy lekko roztrzepanym białkiem, posypujemy makiem i nacinamy. Całość przykrywamy i odstawiamy do ponownego wyrastania na 45 minut (nie dłużej, by nie straciły konsystencji kajzerek). 
Pieczemy w piekarniku nagrzanym do temperatury 225 stopni, 15-17 minut (ja piekłam w 200 stopniach z termoobiegiem przez ok. 15 minut - bułeczki muszą się ładnie zarumienić). Studzimy na kratce. 

Smacznego! :)


14 listopada 2014

"Stempelkowe" ciastka orzechowe.

Czyli stemplowania ciastek dalszy ciąg nastąpił. Po prawie rocznej przerwie, bo pierwsze ciastka z użyciem stempla powstały w styczniu (jaki wstyd!), a nie było ich u mnie tyle czasu nie dlatego, że nie było nowego stempla, owszem był, nawet dwa, ale ciągle było coś ważniejszego, "na już".

Jednak w końcu przyszła jesień, ze swoją szarością i smutkiem (które pojawiły się wprawdzie po kilku tygodniach tej pięknej i ciepłej, ale mało kto jeszcze o tym pamięta) i nadszedł z nią też czas na "pocieszanie się" pieczeniem aromatycznych ciastek. Podczas ich pieczenia robi się cieplej (nie tylko za sprawą włączonego piekarnika :)) i weselej, bo jak tu nie czuć radości w sercu, gdy z blachy wyglądają do nas rumiane ciastka i to nie byle jakie, bo z wyznaniem miłości.. do nich samych! :) No i jeszcze tak pięknie orzechowo pachną :) Można się rozmarzyć i poczuć wspaniale, prawda?

A to wszystko za sprawą orzechowych ciastek, które zajmą Wam ledwie godzinkę z całego popołudnia, czy wieczoru i w tej jednej godzinie zapomnicie o złym humorze i jesiennej chandrze. Co więcej zapomnicie na dłużej niż godzinę, bo przecież ich jedzenie też będzie przyjemnością! :)

P.S Na pomysł ich upieczenia wpadłam podczas robienia orzechowego sernika, w przypadku którego  ciasto na ciastka "robiło" za spód. Jak widzicie jest uniwersalne ;) I przy tej okazji zachęcam także do zrobienia sernika - to taka bogatsza forma jesiennego "pocieszacza" :)


Składniki (ok. 25 ciastek): 
  • 3/4 szklanki mąki pszennej
  • 1/3 szklanki cukru pudru
  • 40 g drobno zmielonych orzechów (pomieszałam włoskie i laskowe, z przewagą włoskich)
  • 50 g twardego masła
  • 1 czubata łyżeczka masła orzechowego
  • 1 żółtko
Z podanych składników szybko zagniatamy gładkie ciasto. Zawijamy w folię i wkładamy do lodówki na ok. 45 minut.
Rozwałkowujemy ciasto na posypanym mąką blacie i "stemplujemy" ciasteczka lub wykrawamy szklanką/foremką, jeśli nie posiadacie stempla. Układamy ciastka na blasze wyłożonej papierem do pieczenia w niedużych odstępach (ciastka nie rosną zbyt mocno).
Pieczemy ok. 10 min w temp. 170 stopni, aż ciasteczka będą rumiane.
Studzimy na kratce.

Smacznego! :)


Przepis na sernik orzechowy bierze udział w Orzechowym tygodniu na blogu Atiny: 

Orzechowy Tydzień

12 listopada 2014

Sernik orzechowy.

Powoli opadają emocje związane z wypiekaniem oraz smakowaniem rogali marcińskich. Do białego maku wrócimy za rok, bardziej doświadczeni i pełni zapału :) A teraz czas na orzechy.

Jesienią są najlepsze, bo świeże, zebrane niedawno, przy końcu września lub na początku października - mowa tu oczywiście o tych z własnego drzewka lub drzewa wujka, czy sąsiada :) Zatem jeśli macie gdzieś za lodówką worek orzechów laskowych lub włoskich tak jak ja, to warto wykorzystać ich część chociażby na zrobienie sernika :) Oprócz samych orzechów potrzebne Wam będzie jeszcze masło orzechowe z orzechów arachidowych, dla wzbogacenia smaku i jeszcze większej "orzechowości", ale kupicie je już w sklepie, choć można pokusić się oczywiście o zrobienie go w domu ;)

W tytule napisałam, że mamy dziś sernik orzechowy, a w zasadzie jest to sernik podwójnie orzechowy, bo orzechy mamy w kruchym spodzie (w formie zmielonej), a także w masie, gdzie znalazło się wyżej wspomniane orzechowe masło. A gdybyśmy powiedzieli, że jest potrójnie orzechowy, to też nie minęlibyśmy się z prawdą, bo na wierzchu jest kolejna warstwa orzechów - dekoracyjna, ale też do zjedzenia ;)

Na koniec jeszcze słowo o samej masie serowej. Po raz kolejny skorzystałam z ricotty, żaden ser z wiaderka nie dorasta jej "do pięt", naprawdę! Oczywiście nie zdradzam w żadnym wypadku tradycyjnego twarogu "w kostce" z miejscowej mleczarni, który sama mielę, ale jeśli chodzi o ten gotowy, z pudełka, moim faworytem stała się ricotta :) Jest idealna, kremowa i jedząc sernik z jej dodatkiem zapominacie o tym, że przed pieczeniem była mdła. Ricotta ma tylko jedną wadę: niestety jest nieco droższa od tradycyjnego wiaderkowego sera, ale tak jak napisałam na początku warto spróbować upiec sernik z nią choć jeden raz, żeby poznać ten smak, portfel chyba aż tak bardzo się na Was nie obrazi (i mąż jak posmakuje też nie ;))

Życzę Wam udanej reszty tygodnia i samych pysznych wypieków! :)


Składniki (forma 18 - 20 cm):

Orzechowy spód:
  • 3/4 szklanki mąki pszennej
  • 1/3 szklanki cukru pudru
  • 40 g drobno zmielonych orzechów (pomieszałam włoskie i laskowe, z przewagą włoskich)
  • 50 g twardego masła
  • 1 czubata łyżeczka masła orzechowego
  • 1 żółtko
Z podanych składników szybko zagniatamy gładkie ciasto. Wylepiamy nim boki i dno tortownicy. Wkładamy do lodówki na ok. 0,5 h. Przygotowujemy masę serową.

Masa serowa:
  • 500 g ricotty
  • 4 jajka
  • 3/4 szklanki cukru
  • 2 czubate łyżeczki masła orzechowego
Jajka ucieramy z cukrem na puszystą masę. Stopniowo dodajemy ricottę, a następnie masło orzechowe. Wylewamy masę na schłodzony spód i pieczemy ok. 1 h w piekarniku nagrzanym do 160 stopni. Studzimy w uchylonym piekarniku, a następnie na kratce (najlepiej przez całą noc).

Czekoladowa polewa:
  • 50 g czekolady gorzkiej lub mlecznej
  • 1 łyżeczka masła
+ połówki orzechów włoskich do dekoracji
Masło i czekoladę rozpuszczamy w kąpieli wodnej na gładką polewę. Dekorujemy ciasto. Następnie układamy dookoła połówki orzechów.

Smacznego! :) 


Przepis na sernik orzechowy bierze udział w Orzechowym tygodniu na blogu Atiny: 

Orzechowy Tydzień

7 listopada 2014

Rogale marcińskie.

Zacznę dziś od opowieści o tym, jak poznałam się z rogalem marcińskim i bynajmniej nie było to "spotkanie" przyjemne. Miało to miejsce na pierwszym roku studiów, czyli w zasadzie nie aż tak dawno, kiedy to postanowiłam w końcu posmakować słynnego rogala i kupiłam go.. w markecie. I to był wielki, przeogromny błąd, bo ta znajomość zaczęła się bardzo źle. Po zjedzeniu rogala jedynie przypominającego (jak się później okazało) oryginał, byłam bardzo zawiedziona i dziwiłam się, czym Ci Poznaniacy się tak zachwycają (zresztą nie tylko oni)? Chciałam o tym zapomnieć jak najszybciej. Zrażona pierwszym spotkaniem, nie miałam większej ochoty próbować dalej. W ubiegłym roku "złamałam się" i skusiłam się na bydgoski odpowiednik Marcinka (z racji, że zobaczyłam go w ulubionej cukiernio - piekarni pod blokiem) i niestety znów się zawiodłam. Do Poznania było mi jakoś nie po drodze i wciąż nie miałam okazji spróbować tego prawdziwego.

Dopiero niedawno, bo dwa miesiące temu udało się i posmakowałam rogala marcińskiego z certyfikatem, podczas jedno z regionalnych festiwali smaku i to było to :) Wypełniony białym makiem po brzegi, sycący i pyszny, tak powinno wyglądać nasze pierwsze spotkanie, ale cóż człowiek całe życie się uczy :)

Swoje błędy postanowiłam naprawić dodatkowo w domu i poświęciłam prawie cały dzień na zrobienie ich własnoręcznie. Zagniatałam, wałkowałam i chłodziłam ciasto, mieliłam masę makową, doglądałam swoich pierwszych rogali marcińskich dosłownie "z namaszczeniem", była to taka forma "odkupienia win", za to, że nasze początki nie były miłe ;) I choć może nie wyszły idealne, "od linijki", to było warto, bo smak był naprawdę idealny :)

A jutro w końcu jadę smakować do samego Poznania, poznać ich kolebkę - może uda mi się "dogadać" z rogalami, żeby zapomniały o tych nieciekawych początkach :)

P.S Skorzystałam z przepisu na rogale marcińskie, który znalazłam na blogu Margarytki i wzięłam także udział w tegorocznym, wspólnym wypiekaniu tych słodkości (wydarzenie na Facebook'u, do którego też możecie dołączyć klik), Was też do tego bardzo zachęcam - warto poświęcić jeden dzień na ich zrobienie, macie czas do 11 listopada, przed Wami długi weekend :)


Składniki (24 małe lub 16 dużych rogali):

Ciasto:
  • 1 szklanka ciepłego mleka
  • 30 g świeżych drożdży
  • 3 żółtka (2 białka zostawiamy do masy makowej)
  • pół łyżeczki ekstraktu z wanilii
  • 3,5 szklanki mąki pszennej tortowej
  • 3 łyżki drobnego cukru
  • szczypta soli
  • 3 łyżki masła (ok. 50 g) + 200 g miękkiego masła (do wałkowania)
Przygotowujemy rozczyn z 1/2 szklanki ciepłego mleka, 1 łyżki cukru i drożdży, mieszamy i odstawiamy na ok. 15 minut do wyrośnięcia (w ciepłe miejsce).
Żółtka ucieramy z 2 łyżkami cukru i ekstraktem waniliowym na kogel – mogel. 3 łyżki masła rozpuszczamy w małym rondelku.
Mąkę przesiewamy, dodajemy szczyptę soli i mieszamy w dużej misce.
Dodajemy rozczyn, pozostałe mleko i kogel mogel. Całość mieszamy i wyrabiamy, aż ciasto będzie sprężyste. Na koniec dodajemy roztopione, wystudzone masło i wyrabiamy jeszcze przez chwilę, aż ciasto wchłonie tłuszcz (ja pomogłam sobie drewnianą pałką). Wyrobione ciasto wkładamy do miski, przykrywamy folią i wstawiamy do lodówki na godzinę.
Schłodzone ciasto przekładamy na stolnicę lub blat i rozwałkowujemy na prostokąt (ok. 40 x 20 cm) – tak, aby krótsze strony stanowiły górę i dół. 200 g masła kroimy w plastry, układamy na cieście (od razu całe 200 g masła), a następnie rozsmarowujemy równomiernie na całej powierzchni. 1/3 ciasta składamy do góry, następnie składamy dolną część tak, by przykryła tę górną – wyjdą nam trzy warstwy. Dociskamy, obracamy o 90 stopni i delikatnie rozwałkowujemy na prostokąt (nie podsypujemy zbyt mocno mąką – ciasto jest plastyczne).
Składamy tak jak poprzednio na trzy części i wkładamy na kolejną godzinę do lodówki. Proces wałkowania i składania powtarzamy 3 razy za każdym razem obracając ciasto i chłodząc je między wałkowaniami przez godzinę. Po ostatnim rozwałkowaniu i złożeniu ciasto dobrze zawijamy w folię i wkładamy do lodówki na na całą noc (ja pominęłam całonocne chłodzenie).
Wyjmujemy ciasto z lodówki na 20 minut przed robieniem rogalików.
W czasie chłodzenia rogali warto przygotować nadzienie.

Nadzienie:
  • 350 g białego maku
  • 100 g masy marcepanowej (użyłam chlebka marcepanowego w czekoladzie - czekoladę wystarczy delikatnie odkroić)
  • 3/4 szklanki cukru pudru
  • 150 g orzechów włoskich
  • 100 g blanszowanych migdałów - bez skórki (użyłam płatków migdałowych)
  • 70 g suszonych fig
  • 70 g daktyli bez pestek (można użyć zarówno świeżych, jak i suszonych)
  • 3 łyżki kandyzowanej skórki pomarańczowej
  • 3 łyżki gęstej kwaśnej śmietany (18%)
  • 2 białka
  • 4 podłużne biszkopty, pokruszone na okruszki albo kawałek suchej chałki 

Mak, figi i orzechy zalewamy gorącą wodą (każde w osobnym naczyniu). Odstawiamy na 30 minut, a następnie odcedzamy i dobrze odsączamy (na drobnym sicie). Mak, orzechy, figi, daktyle i migdały dwukrotnie przepuszczamy przez maszynkę do mielenia z drobnym sitem. Masę marcepanową rozcieramy mikserem z cukrem pudrem i 3 łyżkami śmietany.
Do utartej masy dodajemy partiami zmielony mak z bakaliami i cały czas miksujmy na średnich obrotach. Dodajemy okruszki biszkoptowe, posiekaną skórkę pomarańczową i wszystko dokładnie mieszamy. Białka ubijamy na sztywną pianę, dodajemy do masy makowej i delikatnie mieszamy .
Masa powinna być zwarta, ale nie twarda (jeśli jest za mocno zbita można dodać łyżkę śmietany).
Ciasto rozwałkowujemy na prostokąt o wymiarach 65 x 40 cm i przeciąć wzdłuż długiego boku na 2 części. Każdy powstały w ten sposób pasek pokroić na 12 (albo 8) trójkątów. Rozsmarowujemy nadzienie, zostawiając mały margines na wszystkich bokach trójkąta – na postawie trójkąta pozostawiamy ok. 1,5 cm.
Brzeg trójkąta zakładamy na masę makową, na środku robimy nacięcie i delikatnie odginamy na boki, a następnie zwijamy rogale zawijając rogi pod spód (brzmi skomplikowanie, ale robi się łatwo - na blogu Margarytki znajdziecie instrukcję foto). Masa makowa ma prawo, a nawet powinna lekko wychodzić i być widoczna.
Gotowe rogaliki układamy na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia zostawiając między nimi spore odstępy, przykrywamy ściereczką kuchenną i pozostawić do wyrośnięcia na 90 minut (muszą podwoić objętość, u mnie trwało to niecałą godzinę).
Piekarnik nagrzewamy do 180 stopni (u mnie góra - dół + termoobieg, po 10 minutach pieczenia zmniejszyłam do 160). Wyrośnięte rogale smarujemy jajkiem roztrzepanym z mlekiem, wstawiamy do gorącego piekarnika i pieczemy ok. 20 minut, aż się ładnie zarumienią. Studzimy na kratce. Jeszcze ciepłe lukrujemy i posypujemy orzechami (ja użyłam posiekanych orzechów laskowych i płatków migdałowych).

Lukier:
  • 1 szklanka cukru pudru
  • 1 łyżeczka soku z cytryny
  • gorąca woda 
Cukier puder ucieramy z sokiem z cytryny i niewielką ilością gorącej wody - jeśli jest zbyt gęsty dolewamy więcej wody).

Smacznego! :)

5 listopada 2014

Jogurtowa panna cotta z galaretką z zielonej herbaty (ze stewią).

Dziś będzie lekko i słodko, ale tym razem uciekamy od ciast i kremów. Zapraszam na panna cottę w wersji light ;)

Jest to mój mały eksperyment kulinarny, który stworzyłam na konkurs "Słodka prawda o stewii, czyli kulinarne inspiracje NESTEA". Zanim opowiem Wam o deserze, kilka słów o samej stewii, która jest bardzo ciekawą rośliną. Pochodzi z Ameryki Południowej, gdzie jest uprawiana już od lat, ale w Unii Europejskiej możemy używać jej dopiero od 2011 roku. Stewia to roślina o bardzo dużej zawartości związków słodzących - stewiozydów, dlatego też zaczęła być stosowana do słodzenia napojów i potraw. Jest też dużo mniej kaloryczna od zwykłego cukru, co czyni ją jeszcze bardziej "atrakcyjną". Czym jest stewia, pokrótce wyjaśnione, teraz czas na deser.

Do panna cotty nie dodałam jak to się zwykle robi śmietany kremówki (jest tylko minimalna ilość), a jogurtu naturalnego, nie słodziłam jej też tradycyjnym cukrem, a właśnie stewią (możecie użyć zamiennie miodu). Chciałam zrobić deser jak najmniej kaloryczny i o dużo mniejszej zawartości tłuszczu, ale taki, który pozostanie słodki i pyszny :) Całość zwieńczyła galaretka z nowej, zielonej herbaty o smaku cytrynowym marki Nestea, która także zawiera ekstrakt z liści stewii i jak łatwo się domyślić również zawiera mniej kalorii :)

To połączenie okazało się trafne i choć nie zawierało tradycyjnego cukru, smakowało także i mi, osobie, która zużywa pokaźne ilość białego kryształu w swoich wypiekach :) Deser jest lekki, ale mimo to sycący i słodki choć go nie zawiera. Myślę, że moja panna cotta będzie świetną alternatywą dla wielbicieli słodkości, którzy nie mogą spożywać cukru lub walczą z jego nadmiarem w codziennej diecie :)


Składniki (4 porcje):

Panna cotta:
  • 3/4 szklanki mleka
  • 1/4 szklanki śmietany kremówki
  • 1 szklanka jogurtu naturalnego (typu greckiego)
  • 3 łyżeczki miodu lub kilka listków świeżej stewii  (można użyć też płynnej, w proszku lub kryształkach)
  • 2 łyżeczki żelatyny
  • 1/4 szklanki gorącej wody 
Żelatynę rozpuszczamy w gorącej wodzie, odstawiamy. Mleko i śmietanę podgrzewamy na małym ogniu z dodatkiem miodu lub listków stewii (nie gotujemy). Do ciepłej mieszanki energicznie mieszając dodajemy rozpuszczoną żelatynę, a następnie jogurt naturalny. Rozlewamy płyn do naczyń. Odstawiamy do wystygnięcia, następnie chłodzimy w lodówce. Przygotowujemy galaretkę.

Galaretka z zielonej herbaty:
  • 250 ml cytrynowej zielonej herbaty Nestea ze stewią
  • 2 łyżeczki żelatyny
  • 1/4 szklanki gorącej wody
+ plasterki cytryny i listki mięty do dekoracji (w sezonie letnim warto przybrać deser np. świeżymi truskawkami lub malinami)

Żelatynę rozpuszczamy w gorącej wodzie, odstawiamy. Zieloną herbatę Nestea podgrzewamy na małym ogniu (nie gotujemy). Do ciepłej herbaty energicznie mieszając dodajemy rozpuszczoną żelatynę, odstawiamy do wystudzenia. Zimną, lekko tężejącą galaretkę rozlewamy do naczyń z panna cottą. Całość chłodzimy ok. 2 h w lodówce. Przed podaniem dekorujemy listkami mięty i cytryną.

Smacznego! :)

3 listopada 2014

Ptysie z bitą śmietaną (jak z cukierni).

Po dwóch tygodniach dominacji dyni, jako składnika jeszcze nie do końca odkrytego, wracamy do tradycyjnych wypieków, można powiedzieć, że wracamy "do normalności" - mój Tato powiedział ostatnio do mnie "mogłabyś w końcu upiec coś normalnego, coś takiego zwykłego", zatem jest: ciastko proste i wszystkim znane :)

Były tu już takie "hity" z cukierni jak rurki z kremem, pączki z różą, czy drożdżówki ze śliwkami i kruszonką. A dziś w końcu przyszedł czas na PANA PTYSIA!

Elegancki, wytworny, ubrany w falbany, niczym lord sprzed wieków :) "Pyszni się" swoim wyglądem i smakiem, a zapomniał chyba, że jego nazwa pochodzi od.. kapusty! :) Tak, dobrze czytacie, jego nazwa wywodzi się z języka francuskiego, dokładnie od słowa "Petit choux" wymawianego "pti szu", co dosłownie oznacza "małą kapustę" :) Zatem przez Francuzów za swój wygląd nie został potraktowany jak lord i coś wytwornego, kojarzył im się tylko (albo aż) z kapustą :)

Jednak my mieszkamy w Polsce i nam kojarzy się jako ciastko pyszne i dość eleganckie, do którego nie podchodzi się "ot tak!" jak do zwykłego ciastka, łapiąc je po prostu dłonią. Z Panem Ptysiem trzeba obchodzić się delikatnie, "jak z jajkiem", bo może odwdzięczyć się nam niechcianym, śmietanowym kleksem na ulubionej bluzce lub spodniach :)

Zachęcam Was do upieczenia własnych ptysiów, smak jest nieporównywalny do tego z cukierni, a możliwość pochwalenia się przed rodziną, czy znajomymi, że są zrobione samodzielnie - bezcenna :) 

Dobrego tygodnia!


Składniki (ok. 8 sztuk):

Ciasto:
  • 1/2 szklanki wody
  • 65 g masła lub margaryny
  • 1/2 szklanki mąki pszennej
  • 2 duże lub 3 małe jajka
  • szczypta proszku do pieczenia (na czubku łyżeczki)
Wodę i masło zagotowujemy. Zdejmujemy z palnika, dodajemy mąkę i energicznie mieszamy do powstania gęstej, zwartej masy ("kluski"). Odstawiamy w chłodne miejsce do przestudzenia.
Przygotowujemy w tym czasie blachę, smarujemy masłem i oprószamy mąką.
Następnie ubijamy mikserem całe jajka i stopniowo dodajemy przestudzoną masę cały czas miksując. Gotowe ciasto przekładamy do rękawa cukierniczego z tylką w kształcie gwiazdki i wyciskamy w sporej odległości od siebie okrągłe ciastka o średnicy ok. 8 cm.
Pieczemy ptysie ok. 30 min w piekarniku nagrzanym do 180 stopni, powinny w tym czasie ładnie wyrosnąć i będą złote.
Wyjmujemy i studzimy. Przygotowujemy krem śmietanowy.

Krem śmietanowy:
  • 500 ml śmietany kremówki 
  • 2 - 3 łyżki cukru pudru
Ubijamy kremówkę na sztywno z cukrem pudrem. Przekładamy krem do rękawa cukierniczego z tylką w kształcie gwiazdki. Przekrawamy ptysie na pół, wyciskamy krem na spód i przykrywamy górną częścią. Posypujemy cukrem pudrem. Podajemy od razu. 

Smacznego! :)

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...